Autor: dumnizolsztyna
Dodano: 17 lipca 2016
Wielu z nas myśli, że trzeba pojechać do Warszawy, lub innego dużego miasta by zobaczyć dobrze zrobiony koncert lub festiwal. Nic bardziej mylnego! Często umyka nam fakt, jak dużo jesteśmy w stanie doświadczyć, jeżeli wyjdziemy „na miasto” w godzinach wieczornych. W poprzedni weekend można było na przykład uczestniczyć w premierowym olsztyńskim festiwalu Slow Life. Całkowicie nowy event, który ma się odbywać, co roku. Byliśmy, zobaczyliśmy, doświadczyliśmy. Jakie były nasze odczucia? Przekonajcie się sami.
Deszcz był wszechobecny na festiwalu. Niejednokrotnie przywoływany lub odpędzany przez wykonawców i ich utwory, mimo to wydawał się on dobrze wpasowywać w cały wieczór. Na początku spokojna muzyka wykonywana przez zespół Karlla wprowadziła nas w nastrój jaki panował do końca sobotniej nocy. Dalej grupa Blackberry Hill zaprezentowała swoją wersję tego jak wygląda duch Slow Life. Po tych dwóch relaksujących występach nagle niby znikąd wyskoczył i rozbudził wszystkich zespół BVRS utworem Jimi’s Dead . Czegoś takiego się nie spodziewałem, ale od pierwszej chwili się tym zachwyciłem. Następnie otrzymaliśmy ciekawe połączenie nastrojów muzyki, które słyszeliśmy już wcześniej. To co wyróżniało zespół Kubaterra to ilość emocji i energii, którą nadawali każdej nucie swoich utworów. Tu z przyjemnością pozdrowię pana perkusistę Sebastiana, który uderzał swoimi pałkami w bębny tak, jakby w środku siedział sam diabeł.
Pomiędzy występami kapel zawsze miała miejsce 10 minutowa przerwa, podczas której można było uciec w pogoni za artystami, z nadzieją o autograf. Jeżeli się miało szczęście to jest też szansa, że ulubiona piosenkarka zasiądzie tuż obok na widowni, ponieważ po własnych występach, każdy siadał i zamieniał się w zwykłego widza. Miło było zobaczyć coś takiego.
Czas mija, a my zbliżamy się do końca. Moriah Woods to trzyosobowa grupa z silniejszym, niż bywało to wcześniej kobiecym wokalem. Nie jest to ich pierwsza wizyta, byli oni już w Olsztynie (tak samo jak Blackberry Hill). Wreszcie nadszedł finał sobotniej części festiwalu i grupa, na którą chyba wszyscy czekali. FISMOLL. Jeżeli ktoś mnie spyta, co przychodzi mi na myśli przy słowie Slowlife, to oni są właśnie odpowiedzią. Idea powolnego, a za razem szczęśliwego lub gorzkiego życia po prostu sama przewija się przez ich muzykę i czuć ją od razu, bez żadnej zapowiedzi. Nastały brawa i… nagle koniec (przynajmniej dla tych, którzy nie poszli na afterparty).
Po 6 godzinach przygody jaką była zaledwie pierwsza część całej imprezy, pozostajemy jakby sami na trybunach amfiteatru. Oczyszczeni przez to co widzieliśmy wcześniej, jak i przez deszcz, udajemy się spokojnym krokiem do domu, lub przyśpieszonym, jeżeli staramy się autograf od wykonawców.
Skracając to wszystko do jednego zdania. Kolejna udana impreza MOK’u i jedna z ciekawszych pozycji na OLA. Jeżeli ktoś chce to przeżyć u siebie w domu oto playlista większości utworów, które były grane.
Mi na SLMF udało się załapać jako wolontariusz i będę głośno krzyczeć jaka mega to sprawa i jak bardzo potrzebna jest kolejna edycja. W Olsztynie zawsze brakowało mi takich klimatycznych miejsc i imprez, na których człowiek może obcować w taki sposób z artystami i muzyką, i jednocześnie zobaczyć że naprawdę są to normalni ludzie.
Jako, że miałam szansę zobaczyć sporą część festiwalu od kuchni, mogę śmiało powiedzieć, że organizacja była bardzo dobra (co potwierdzali sami artyści), a idea całości również bardzo wszystkim przypadłą do gustu.
A ja pozdrawiam perkusistę z zespołu Fismoll – człowiek orkiestra!